Maja Komorowska – ambasador kampanii VIII kampanii „Hospicjum to też Zycie”, przeprowadzanej pod hasłem „Podaruj swój czas”. Aktorka teatralna i filmowa, profesor Akademii Teatralnej w Warszawie, autorka książki „31 dni maja”. Od wielu lat pracuje jako wolontariusz hospicyjny. Wspierała budowę Hospicjum Onkologicznego im. św. Krzysztofa, obecnie jest członkiem rady Fundacji działającej przy Hospicjum.
„I Będzie radość...”
Dlaczego zgodziła się Pani zostać ambasadorką kampanii Fundacji Hospicyjnej „Hospicjum to też Życie”, w tym roku promującej idee wolontariatu wśród osób dojrzałych?
Tak się moje życie ułożyło, już od młodych lat, że umierali mi bliscy, również przyjaciele, a ja towarzyszyłam im do końca. Mogłam wówczas sama doświadczyć pomocy innych ludzi i zrozumieć, jak bardzo jest ona ważna, zarówno dla tych, których żegnamy, jak i dla ich rodzin. Teraz wszystko co dotyczy hospicjum, a więc i wolontariat, jest dla mnie niezwykle istotne.
Dwadzieścia lat temu zapisała Pani dzień po dniu swój jeden miesiąc i tak powstał rodzaj dziennika, zatytułowany „31 dni maja”, w którym na pierwszy plan wysuwają się wizyty, lub o nich wspomnienia, u ludzi będących u kresu. I to wizyty regularne. Czy mniej więcej wtedy w Pani życiu pojawił się wolontariat?
Tak. Książka powstała jako zapis dni po wyjeździe mojego syna z żoną i dziećmi, i pierwotnie nie była przeznaczona do druku. Tamtego maja ciężko chorowali moi przyjaciele, Tadeusz Topolnicki i Krystyna Tarnowska-Konarek, więc ich odwiedzałam i to znalazło się w książce. Towarzyszyłam także Lucynce, starszej pani poznanej w kościele św. Marcina na Piwnej, którą dane mi było odprowadzić do końca jej dni. Nie chciała umierać w szpitalu, więc całą grupą przyjeżdżaliśmy do jej małego mieszkania na Starym Mieście, tworząc taki zespół hospicyjny. Przywoziliśmy tlen i wszystko, co było potrzebne do chorowania w domu. Był też zeszyt, do którego wpisywaliśmy nasze dyżury. Lucynka była bardzo pięknym człowiekiem, to ona nas obdarowywała. Wtedy zrozumiałam, że hospicjum to naprawdę też życie.
I co ważne, właściwie nie można nauczyć się być wolontariuszem. Każde spotkanie z człowiekiem, któremu towarzyszymy u jego kresu, jest inne, bo każdy z nich niesie ze sobą inną historię.
To oczywiste, że troszczymy się o naszych bliskich. Po co jednak poszerzać krąg swoich znajomych o ludzi, których poznajemy przy końcu ich drogi?
Myślę, że w życiu nie powinniśmy przed niczym uciekać. Powinniśmy być otwartym na różne spotkania, również z ludźmi spoza kręgu bliskich osób. Oni mogą wywrzeć na nas wielki wpływ. A doświadczenia uczestnictwa w końcowym etapie czyjegoś życia nie sposób z niczym porównać. Bierzemy udział w często świadomym i mądrym rachunku z całego życia.
Kontakt z ludźmi będącymi u kresu potrafi „wywabiać” z nas dobro. Oczywiście trzeba pamiętać o proporcjach, nie możemy naszego pragnienia bycia lepszym przedkładać nad pomoc drugiemu człowiekowi i wsłuchanie się w jego potrzeby. To on jest najważniejszy, nie my, choć mam wrażenie, że otrzymujemy więcej, niż dajemy. I co bardzo istotne – jeśli się już powie: „tak”, trzeba konsekwentnie iść naprzód i do końca. Nie możemy ulegać chwilowym emocjom. Pamiętam siostrę Genowefę, której towarzyszyłam w jej dniach przedostatnich i ostatnich, i dzisiaj myślę, że to ona wówczas więcej dla mnie zrobiła, niż ja dla niej.
Wolontariat nie jest łatwym zadaniem. We wspomnianej książce, w kontekście jednej z wizyt u chorej, napisała Pani: „Czy ja w tej sprawie potrafię coś zrobić? Miałam wątpliwości”. Czy miewa je Pani dalej?
Oczywiście, ale najważniejsze jest pilnować swoje serce i nie obiecywać więcej, niż jesteśmy w stanie zrobić. Często mamy potrzebę bycia lepszym, nie umiemy odmawiać i wchodzimy w jakąś relację, która nas przerasta. W pracy wolontaryjnej bardzo ważne jest dotrwanie do końca, a my przecież w wielu szczegółach nie potrafimy wyreżyserować własnego życia. Mamy swoje sprawy, swoje problemy i nagle okazuje się, że pomoc innym w danym momencie jest dla nas zbyt trudna. I tak jak mówiłam, trzeba uważać i słuchać swojego serca. Potem z tego, jakby powiedziała Lucynka, „będzie radość”.
Wolontariat niejedno ma imię, również w Pani wypadku…
Nie mogłam odmówić, kiedy poproszono mnie o członkowstwo w radzie Fundacji Hospicjum Onkologicznego św. Krzysztofa. Kiedyś, razem z innymi ludźmi, zbierałam pieniądze, by mogło ono powstać. W tym roku odbył się koncert z udziałem aktorów scen warszawskich, z którego dochód przeznaczony został na hospicjum. Potrzeb jest wiele, ale też rozmaite drogi, by pomagać.
Jakie przesłanie chciałaby Pani przekazać osobom, które poprosimy w tej kampanii, by podarowały innym swój czas?
Wejście na drogę towarzyszenia człowiekowi potrzebującemu, bo tak rozumiem wolontariat, wyzwala w nas siłę i energię, których się nawet nie domyślaliśmy. Możemy wręcz namacalnie poczuć sens i wartość naszego życia. Z mojego doświadczenia wiem, że dostajemy dużo więcej, niż sami daliśmy.
Rozmawiała Magda Małkowska