Henryka Krzywonos-Strycharska – tramwajarka, członkini Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, sygnatariuszka porozumień sierpniowych. W latach 1988-2009 prowadziła rodzinny dom dziecka, w którym wychowało się 12 dzieci. Społeczny Doradca Rzecznika Praw Dziecka. Z Fundacją Hospicyjną serdecznie związana jest od lat. W 2007 roku została ambasadorem VII kampanii „Hospicjum to też Życie”, poświęconej osieroconym dzieciom, a w 2012 roku wsparła Fundację w kampanii 1-procentowej. W 2013 roku została ambasadorem dwóch kampanii Fundacji: „Podaruj Dzieciom Uśmiech” oraz X jubileuszowej kampanii „Hospicjum to też Życie”, przebiegającej pod hasłem „Pomóż ukoić ból”.
Dlaczego Henryce Krzywonos z handlem nie wyszło?
Jak wyglądało Pani dzieciństwo?
Na pewno nie było kolorowe, podobnie jak u wielu dzieci, które macie pod swoją opieką. Dlatego to wszystko dzisiaj robię, żeby oddać dzieciom to, czego ja nie miałam. Wychowałam się w ciężkich warunkach, było mało powodów do uśmiechu. Nikt nie głaskał po głowie i mówił, że mnie kocha. Tego zawsze mi brakowało.
Pani nazwisko na równi kojarzy się z polityką, co z działalnością rodzicielską. Jak dziś tłumaczy Pani tę niesamowitą potrzebę stworzenia domu dla tylu dzieci?
Tak jak mówiłam, kiedy człowiekowi jest źle, kiedy miał dzieciństwo tragiczne, to wtedy rozumie, że musi pomagać. Najpierw pomagałam mojej siostrze, która była ode mnie młodsza o osiem lat, potem pomagałam różnym ludziom w MKZ (Międzyzakładowym Komitecie Zawodowym – przyp. red.), a rodzinny dom dziecka zaczął się od mojej sąsiadki. Kiedy zmarła, zostawiła chłopca, którym nikt nie chciał się opiekować i zdecydowaliśmy z mężem, że go wychowamy. Dzisiaj Janek ma już 40 lat.
A wówczas?
Wówczas miał 14.
I pewno przechodził trudny wiek... W ogóle dzieci, które trafiały do Państwa, nie były łatwe w prowadzeniu, wszystkie poranione przez los. Większość z nich była sierotami?
Nie, nie, poza Jankiem wszystkie miały matkę i ojca, tylko pochodziły z rodzin patologicznych, więc było im ciężko, w swoich domach przeżyły koszmar i kiedy do nas przyszły, trzeba im było tę przeszłość wynagrodzić.
Były sierotami serca.
No tak, sierotami społecznymi, tak to się określa…
A kiedy dzieci są szczęśliwe?
Kiedy mają oboje rodziców, swój dom, kiedy głaszcze się je po głowie i mówi, że są fajne i wspaniałe. A przede wszystkim kiedy kocha się je ponad życie. To jest ważne. Oczywiście mądrą miłością, bo można też dziecko zagłaskać i zrobić mu tym tak naprawdę krzywdę. Z dziećmi proszę pani trzeba przede wszystkim rozmawiać, w ogóle poświęcać im dużo czasu. Kiedy to robimy, mamy szansę na wspólny język i wzajemne zaufanie.
Czyli bezwarunkowa miłość, ale nie bezwarunkowa akceptacja.
Dokładnie tak.
Już od lat jest Pani związana z działalnością Fundacji Hospicyjnej, a szczególnie życzliwa akcjom Funduszu Dzieci Osieroconych. Skąd ta sympatia?
Dla mnie dzieci są dobrem najważniejszym – nieważne, czy to jest hospicjum, czy cokolwiek innego, ja zawsze jestem otwarta na takie działania i nie waham się nawet pięciu minut. A skłonił mnie mój charakter, mój uparty charakter, który zawsze każe mi coś zrobić dla drugiego człowieka. I to nie muszą być koniecznie dzieci, ale dzieci dla mnie są najważniejsze
Tylko że wokół jest pełno takich apeli o dobroczynność i jeszcze więcej wyciągniętych rąk po wsparcie. Nie zdążyła się Pani uodpornić?
Nie, nie zdążyłam i pewno już nie zdążę. A tych rąk jest rzeczywiście dużo. Jeżeli tylko słyszę, że coś dzieje, co może komuś pomóc, to się w to włączam. Opowiem pani sytuację, kiedy z moim mężem założyliśmy sklep, takie tam czapeczki, rękawiczki, szaliczki dla dzieci. I nie minął rok, a ja prawie wszystko rozdałam, więc mąż stwierdził, że trzeba sklep zamknąć…
Bo to chyba faktycznie nie była Pani ścieżka.
Z pewnością nie.
Hasłem najnowszej kampanii społecznej Fundacji Hospicyjnej jest „Podaruj Dzieciom Uśmiech”. Jak to się robi Pani Henryko?
Tak naprawdę to proste – trzeba im dawać miłość, trzeba o nie dbać i mówić, wciąż powtarzać, że się je kocha.
Dzięki kampanii chcemy zebrać konkretne pieniądze, by małym podopiecznym Fundacji umożliwić m.in. nadrobienie zaległości w nauce lub rozwijanie talentów.
To jest bardzo ważne i każdy najmniejszy datek ma sens. Te dzieci zasłużyły, by mieć dobry start. Koniecznie musimy w tym pomóc, koniecznie! A ja mam jeszcze jedną rzecz do dodania, jestem kawalerem Orderu Uśmiechu…
Właśnie! Zabrała mi Pani ostatnie pytanie. Jak brzmiało uzasadnienie Kapituły Orderu?
Naprawdę nie pamiętam. Myślę, że za to wszystko, co robię w moim życiu. Zgłosiły mnie dzieci ze szkoły podstawowej z Borcza na Kaszubach. To dla mnie najważniejsze odznaczenie, bo od dzieci i bardzo chętnie je noszę.
Mam nadzieję, że przy najbliższym spotkaniu zobaczę je na Pani z bliska. Serdecznie dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Magda Małkowska